CZASOPIS 02 / 2004 г.

 
Współczesny Skaryna

20 lat temu, 14 lutego 1984 r., w Inowrocławiu zmarł Jazep Najdziuk – Józef Aleksandrowicz, zasłużony działacz kultury – jak napisano na jego pomniku. Był też niezwykle zasłużoną postacią dla narodu białoruskiego. Urodził się 12 maja 1909 r. w Bojdatach, w powiecie wołkowyskim. W 1926 r. wyjechał do Wilna i zaczął działać w ruchu białoruskim, był drukarzem, redaktorem, publicystą, autorem historii Białorusi „Biełaruś uczora i siańnia”. Z okazji 20 rocznicy śmierci władze i społeczność Inowrocławia odsłonią tablicę w języku polskim i białoruskim na tamtejszej drukarni, którą kierował Jazep Najdziuk, z mottem: „Nie mogąc służyć swojej Ojczyźnie pokochał i ubogacił Ziemię Kujawską...” Uroczystość ma służyć także polskobiałoruskiemu pojednaniu, którego przykładem był sam jej bohater. Niżej publikujemy teksty o białoruskim i polskim etapach w jego życiu oraz wspomnienia o nim tych, którzy go pamiętają.

Etap białoruski

Jak wykazano w posiadanym przeze mnie zaświadczeniu wojskowym z 1934 r. o przeniesieniu Józefa Najdziuka do rezerwy, urodził się on 12 maja 1909 r. we wsi Bojdaty gminy Tereszka powiatu wołkowyskiego w rzymskokatolickiej rodzinie Cypriana i Ludwiki Najdziuków. Ostatnio jednak podawane są inne i dość różnorodne dane. Tak więc według Encyklopedii Historii Białorusi (tom 5, Minsk 1999) urodził się on 15 maja we wsi Repla rejonu wołkowyskiego. Taką datę podaje również Piotr Milchert, wskazując iż jego rodzicami byli Jan i Jadwiga z Małachowskich („Goniec Kujawski”, lipiec-sierpień 1996). Jeszcze inną datę urodzenia (29 kwietnia 1909) i nazwisko matki (Jadwiga z Cichończyków) zamieszczono i to pod moim nazwiskiem w wydanym przez Instytut Slawistyki PAN słowniku biograficzno-bibliograficznym „Białoruski ruch chrześcijański XX wieku” (Warszawa 2003). Nie wykluczam, iż podobnych rozbieżności może być więcej.

Wydaje się iż najbardziej wiarygodne są podstawowe dane personalne podane władzom wojskowym przez samego Józefa Najdziuka w latach trzydziestych, kiedy jeszcze nie był zmuszony do ich fałszowania w 1944 r.

Do szkoły podstawowej Józef uczęszczał w Bojdatach i pobliskich Werejkach, po ukończeniu której w 1923 r. wstąpił do seminarium nauczycielskiego w Wołkowysku. Jednakże po dwóch latach, wskutek trudnej sytuacji finansowej rodziny, zmuszony był przerwać dalszą naukę w seminarium. Jesienią 1925 r. licząc na znalezienie pracy i warunków intelektualnego rozwoju udał się do Wilna, gdzie po kilkumiesięcznym zatrudnieniu w komunikacji miejskiej włączył się do białoruskiego ruchu narodowego.

Wolno sądzić, iż ta narodowościowa opcja Józefa była w pewnej mierze dziełem przypadku. Z domu rodzinnego bowiem nie wyniósł on poczucia określonej świadomości narodowej. W tym czasie, a nieraz nawet i dziś, głównym wyznacznikiem samoindentyfikacji narodowej białoruskiego ludu była przynależność do Kościoła prawosławnego lub katolickiego. Stąd pomimo wspólnoty historycznej i językowej, prawosławnych z reguły określano jako „ruskich”, a katolików – jako „polskich”. Właściwa w naszym pojęciu świadomość narodowa Józefa Najdziuka ukształtowała się w Wilnie i była kwestią wyboru, na który wpłynęło zwłaszcza nowe środowisko, w którym przyszło mu działać.

Tak się złożyło, iż wstępnie urządzić się w Wilnie pomógł Józefowi jego krewny Fabian Jaremicz – białoruski działacz polityczny i poseł na sejm. On to skontaktował Józefa z księdzem Adamem Stankiewiczem – ideologiem i czołowym działaczem Białoruskiej Chrześcijańskiej Demokracji, który wywarł decydujący wpływ na kształtowanie się osobowości 17-letniego chłopca. Obaj działacze reprezentowali białoruski ruch narodowy, przeciwstawiali się rosnącym wpływom prokomunistycznej Białoruskiej Włościańsko-Robotniczej Hromady i szukali współpracowników.

Już wiosną 1926 r. Józef został zaangażowany do obsługi ekspedycji wydawanych przez nich czasopism „Krynica” i „Sialanskaja Niwa”, ponadto uczestniczył w białoruskim chórze przy kościele św. Mikołaja, w którym odbywały się nabożeństwa dla Białorusinów-katolików. Uczestnictwo to było skuteczną szkołą świadomości narodowej, przekonywało bowiem naocznie, iż katolicyzm nie był tylko „polską wiarą”, jak tradycyjnie określano w środowiskach ludowych, w tym także w rodzinie Najdziuków. Toteż pod wpływem środowisk politycznych i kościelnych Józef szybko zaakceptował białoruską świadomość narodową i stał się jej gorącym propagatorem.

Jednocześnie z ekspedycją czasopism uczestniczył on w pracach przygotowawczych do utworzenia bialoruskiej drukarni imienia Franciszka Skaryny w Wilnie, prowadzonych przez Fabiana Jaremicza i księży Adama Stankiewicza, Wincentego Godlewskiego i Andrzeja Cikotę. W maju 1926 r. drukarnia rozpoczęła działalność, a Józef Najdziuk został jej pracownikiem. Pilnie uczył się drukarstwa i niebawem został kierownikiem technicznym drukarni, pracując pod kierunkiem księdza Adama Stankiewicza. Wieczorami zaś uzupełniał swe wykształcenie na kursach maturalnych i jako wolny słuchacz na wydziale historii Uniwersytetu Stefana Batorego.

Drukarnia działała na zasadzie komercyjnej, realizowała zamówienia różnych wydawców białoruskich, polskich i rosyjskich, jednakże jej podstawowym zadaniem była obsługa wydawniczych potrzeb Białoruskiej Chrześcijańskiej Demokracji. Tu w latach 1926-1940 drukowano niemal wszystkie wydawane w Wilnie białoruskie czasopisma, wydrukowano też ponad 160 książek w języku białoruskim, tj. prawie połowę łącznej ich ówczesnej edycji w II Rzeczypospolitej. Wskaźniki te wymownie odzwierciedlają społeczno-polityczne znaczenie kierowanej przez Józefa Najdziuka placówki.

Musiał przy tym pokonywać liczne trudności. Drukarnia nie była przez nikogo dofinansowywana i w warunkach ostrej konkurencji wypracowywała środki na swe funkcjonowanie. Rzutowało to na skromne płace pracowników, co jednak rekompensowała ich ofiarność wynikająca z rozumienia sprawy, dla której pracują. Sytuację finansową drukarni i wydawców pogarszały częste konfiskaty zwłaszcza czasopism, rozprawy sądowe kierownika i kary pieniężne.

Trwająca około 15 lat praca Józefa Najdziuka w drukarni im. Skaryny stwarzała warunki do częstych kontaktów z pisarzami, naukowcami, duchownymi i innymi przedstawicielami środowisk twórczych w Wilnie. Zaowocowały one dość szybko współpracą wydawniczą, której wyrazem było powstanie miesięcznika „Szlach Moładzi” („Droga Młodzieży”). Czasopismo ukazywało się regularnie od marca 1929 do września 1939 r., tj. ponad dziesięć lat. Było to rzadkie zjawisko wśród nękanych trudnościami finansowymi przeważnie efemerycznych wileńskich czasopism białoruskich w okresie międzywojennym.

Założycielami i wydawcami „Szlachu Moładzi” byli młodzi drukarze: Jan Bohdanowicz, Józef Najdziuk i Alfons Szutowicz oraz Izabela Tumasz i Władysław Tarasiewicz, którzy zajmowali się jego administracją i ekspedycją. Redaktorem miesięcznika był początkowo Marian Pieciukiewicz, a od 1930 r. – Józef Najdziuk.

„Szlach Moładzi” był czasopismem niezależnym pod względem finansowym, co w dużej mierze zadecydowało o jego względnej długowieczności. Wydawcy drukowali go bezpłatnie w swej drukarni, a koszty papieru i przesyłek pocztowych pokrywały wpływy z prenumeraty. Redakcja nie płaciła honorariów, mimo to stale rosło grono współpracowników, których ilość w końcu lat trzydziestych znacznie przekraczała setkę. Rosło też czytelnictwo. Wszystko to pozwoliło redakcji zwiększyć od września 1937 r. częstotliwość ukazywania się pisma z miesięcznika na dwutygodnik.

Formalnie „Szlach Moładzi” nie był podporządkowany żadnej partii politycznej, był zatem niezależny także pod względem merytorycznym, faktycznie jednak konsekwentnie stal na gruncie ideologii chrześcijańsko-demokratycznej. Propagował ideę niepodległości Białorusi, budził wśród młodzieży świadomość narodową, szerzył oświatę i kulturę, popularyzował rodzimą historię i literaturę piękną, informował o wydarzeniach w kraju i za granicą.

W latach trzydziestych „Szlach Moładzi” stał się najbardziej popularnym czasopismem Zachodniej Białorusi. Jego łamy były otwarte dla autorów o różnorodnej orientacji ideowej – duchownych, ludowców, socjalistów, chadeków i komunistów, o ile wyrażali troskę o lepszą przyszłość narodu białoruskiego. Prócz licznych artykułów redaktora Józefa Najdziuka szczególne znaczenie miała skrupulatnie prowadzona przez niego kronika życia polityczno-społecznego i kulturalnego Białorusinów w Polsce i za granicą. Jest ona po dziś dzień cennym źródłem informacji dla zainteresowanych historyków.

Jednocześnie z pracą w drukarni i redakcji „Szlachu Moładzi” Józef Najdziuk czynnie uczestniczył w działalności Białoruskiej Chrześcijańskiej Demokracji, współpracował z jej organem prasowym „Biełaruskaja Krynica”, opiekował się księgarnią „Pahonia”, organizował imprezy kulturalne i religijne, m. in. pielgrzymki do podwileńskiej Kalwarii. Był świadkiem głośnego konfliktu księdza Wincentego Godlewskiego z BChD, który doprowadził do jej przekształcenia w Białoruskie Zjednoczenie Ludowe. Na Zjeździe organizacyjnym BZL w styczniu 1936 r. wybrany został sekretarzem prezydium jego komitetu centralnego.

Z biegiem czasu wystąpiły nowe trudności. Szczególnie dotkliwie na działalność wydawniczą wpłynęło w połowie lat trzydziestych zaostrzenie polityki narodowościowej władz polskich. W roku 1936 i latach następnych zamknięto w Wilnie najważniejsze białoruskie organizacje społeczno-kulturalne i zlikwidowano ich sieć terenową, co zupełnie utrudniło kolportaż książek i czasopism. W 1938 r. rozpoczęły się wysiedlenia z Wilna działaczy białoruskich, m .in. księdza Adama Stankiewicza. Latem 1939 r. Józef Najdziuk zesłany został do obozu w Berezie Kartuskiej. Po wkroczeniu Armii Czerwonej we wrześniu 1939 r. powrócił on do Wilna i kontynuował swą dotychczasową działalność tym razem w warunkach republiki litewskiej. W końcu 1939 i w pierwszej połowie 1940 r. wznowił druk chadeckiej „Krynicy”, wydał też kilka wartościowych książek, a wśród nich swoją „Białoruś wczoraj i dziś”. Od czerwca 1940 r., po aneksji Litwy przez ZSRR, drukarnia funkcjonowała jeszcze kilka miesięcy, jednakże była upaństwowiona i nie drukowała już książek i czasopism białoruskich. Wreszcie wiosną 1941 r. została ona zlikwidowana.

W końcu czerwca 1941 r. do Wilna wkroczyły wojska niemieckie. Niebawem władze okupacyjne zezwoliły na reaktywowanie Białoruskiego Komitetu Narodowego, zamkniętego w 1938 r. przez wojewodę wileńskiego. W lipcu na zebraniu organizacyjnym wybrany został zarząd Komitetu, a Józef Najdziuk został jego sekretarzem. Nie zamierzał on jednak dłużej pozostawać w Wilnie – bardziej pociągał go Mińsk, gdzie możliwości patriotycznej pracy wydawały się lepsze. Wykorzystał więc swoje stanowisko do przewozu do Mińska dużej ilości książek wycofanych ze sprzedaży przez władze radzieckie i już latem 1941 r. zorganizował tam księgarnię.

Jesienią 1941 r. rozpoczął pracę w inspektoracie szkolnym w Mińsku. Początkowo głównym jego zadaniem było wydawanie czasopisma „Biełaruskaja Szkoła”, które miało zastąpić brak dozwolonych przez władze okupacyjne podręczników szkolnych. Jednocześnie wydał kilkanaście zatwierdzonych przez inspektorat programów nauczania, a ponadto katechizm i modlitewniki, przedrukowane z przedwojennych wydań wileńskich. Były one niezwykle potrzebne w pracy odradzającego się w Mińsku białoruskiego duszpasterstwa katolickiego.

W końcu 1942 r. powstało w Mińsku Wydawnictwo Podręczników Szkolnych i Literatury dla Młodzieży. Faktycznym kierownikiem wydawnictwa był Józef Najdziuk, który pracował pod nadzorem niemieckiego urzędnika Józefa Siwicy. Chociaż podstawowym zadaniem wydawnictwa była edycja literatury dla potrzeb szkolnictwa, to jednak tematyczny zakres jego działalności był dość szeroki. Prócz podręczników szkolnych wydawało ono literaturę piękną, popularno-naukową, religijną, śpiewniki i inne książki.

Niełatwa to była praca w warunkach wojennych. Dotkliwie odczuwano brak doświadczonych współpracowników, reglamentację papieru, niemiecką cenzurę, stałe kłopoty z przeciążoną mińską drukarnią skleconą z kilku częściowo zniszczonych zakładów poligraficznych. Nie przesadzał więc Józef Najdziuk pisząc w maju 1943 r. w mińskiej gazecie, że „w tych warunkach każda nowa książka białoruska cieszy się już samym faktem ukazania się”. Toteż do czerwca 1944 r., tj. do końca okupacji, wydawnictwo zdołało wydać tylko 24 książki.

Spośród nich na naszą uwagę zasługuje wydana w marcu 1944 r. książka Józefa Najdziuka „Biełaruś uczora i siańnia” („Białoruś wczoraj i dziś”). Nie była ona podręcznikiem dla szkół podstawowych, lecz miała charakter pracy popularno-naukowej i służyła celom narodowej edukacji inteligencji i młodzieży seminariów nauczycielskich. Książka o dość znacznej objętości (liczyła ponad 300 stron druku) nie powstała szybko – autor pracował nad nią jeszcze w Wilnie, gdzie ukazała się w 1940 r., a w latach 1941-1942 opracował jej nowy wariant, drukowany w odcinkach w mińskiej gazecie „Hołas Wioski”. Mimo jednak identycznego tytułu nie było to drugie, chociaż poszerzone, wydanie, bowiem objętość książki wydanej w Mińsku była pięciokrotnie większa niż wydania wileńskiego. W istocie była to całkiem nowa praca, która cieszyła się dużą popularnością na Białorusi i na emigracji. W 1993 r. wydano ją ponownie w Mińsku.

Działalność wydawnicza była niewątpliwie głównym elementem społeczno-kulturalnej filozofii Józefa Najdziuka, jego życiową pasją. Przyświecał mu w tym patriotyczny cel – rozbudzenie i pogłębienie świadomości narodowej Białorusinów, troska o ich zaangażowanie w pracy na rzecz narodowego odrodzenia kraju. Cieszył się z wydania każdej książki, które skrupulatnie notował w wileńskich i mińskich gazetach.

W końcu czerwca 1944 r. na kilka dni przed wkroczeniem Armii Czerwonej do Mińska Józef Najdziuk opuścił Białoruś. Wiedział, że jego działalność wydawnicza była nie do pogodzenia z bolszewicką polityką wyniszczenia białoruskości. Za tą działalność czekała go śmierć lub konanie w syberyjskich łagrach. W trosce o własne bezpieczeństwo rozpoczął po wojnie nowe życie. Od czasu do czasu pisywał pod różnymi pseudonimami do białoruskich czasopism emigracyjnych, a w ostatnich latach życia opracował wspomnienia o wileńskiej drukarni (wydane dopiero w 1991 r. w Londynie) i popularny podręcznik historii Białorusi dla młodzieży, który dotychczas pozostaje w maszynopisie.

Kontakt z Józefem Najdziukiem-Aleksandrowiczem nawiązałem za pośrednictwem Mariana Pieciukiewicza z Torunia. Pierwsze nasze spotkanie odbyło się w marcu 1979 r. w Warszawie. Gromadziłem wówczas materiał do książki o okupacji niemieckiej na Białorusi i liczyłem na jego informacje z autopsji, o co w tym czasie nie było łatwo. Naszą rozmowę pan Józef wolał zacząć od tego, że w latach dwudziestych znał moich przyszłych rodziców, przyjaźnił się i współpracował z nimi. Miał do mnie pełne zaufanie i przez klika lat dawał wyczerpujące odpowiedzi na moje pytania. Tak w latach 1979-1983 powstała i zachowała się duża kolekcja jego listów-wspomnień o wydarzeniach w okresie międzywojennym i podczas okupacji niemieckiej, z których tylko część wykorzystałem w swych pracach.

Jerzy Turonek

Etap polski

Jazep Najdziuk – białoruski działacz narodowy – znalazł schronienie w powojennym Inowrocławiu jako Józef Aleksandrowicz. Temu miastu poświęcił swoje pasje działacza społecznego i animatora kultury oraz drukarskie umiejętności zawodowe, wyniesione z pracy w białoruskiej drukarni im. Franciszka Skoryny w przedwojennym Wilnie. Wszystko, co robił w Polsce w Inowrocławiu, bazowało na doświadczeniu, jakie zdobył w białoruskim ruchu narodowym. Gdyby po II wojnie światowej powstała niepodległa Białoruś, Jazep Najdziuk z pewnością swoje życie poświęciłby jej, a nie Inowrocławowi.

W ówczesnej rzeczywistości inteligencja białoruska posądzana była o nacjonalizm i kolaborację z Niemcami, co było podstawą do represji wobec niej. Białoruś była tylko republiką ZSRR i nic wspólnego z niepodległym państwem nie miała. Wielu działaczy białoruskich uciekło na Zachód. Ci, którzy zostali w ojczyźnie, trafili do łagrów i więzień na terenie ZSRR. Ci, którzy marzyli o powrocie na Białoruś czy do Wilna, szukali przystani w Polsce, byle bliżej swoich bliskich w BSRR czy LSRR. A w PRL nie było też bezpiecznie. Do 1950 r. Białorusini uważani byli za obywateli radzieckich i jako tacy podlegali deportacji do ZSRR, a tam władze już dochodziły, z kim mają do czynienia. Ujawnienie „białoruskich nacjonalistów” – jak określano białoruskich działaczy narodowych – było pretekstem do ich aresztowania i skazania na karę śmierci (do 1948 r.) bądź więzienia. W takiej sytuacji Jazep Najdziuk wolał dla własnego bezpieczeństwa zmienić nazwisko i ukryć swoją białoruską przeszłość. Do śmierci nie ujawnił w Inowrocławiu prawdziwego nazwiska ani życiorysu sprzed 1945 r. O jego białoruskiej przeszłości wiedziała tylko najbliższa rodzina – żona i córka, przyjaciel Piotr Milchert i służba bezpieczeństwa, która zdemaskowała go w 1963 r. Prawdę o Jazepie Najdziuku inowrocławskiej społeczności ujawnił dopiero w 1996 r. P. Milchert na łamach „Gońca Kujawskiego” w artykule „Kim był naprawdę”. Każdy, kto rozumie złożoną rzeczywistość powojenną nie będzie miał za złe Józefowi Aleksandrowiczowi, że zataił swoje białoruskie nazwisko i przeszłość. W końcu oddał się bezgranicznie pracy na rzecz swojej nowej małej ojczyzny i nigdy jej nie zdradził, tak jak nie zdradził swojej ojczyzny Białorusi.

W celu ratowania własnej skóry uciekł wraz z Niemcami w 1944 r. Żona z dziećmi pozostała w Wilnie. Jazep Najdziuk przestał istnieć wraz z szansą na realizację idei białoruskiej niepodległości. Jako Józef Aleksandrowicz, bezpartyjny, ale lojalny wobec władz PRL, żył i pracował w Inowrocławiu. Potajemnie utrzymywał kontakt z rodziną w Wilnie. Szybko zorientował się, że nie może tam wrócić, gdyż jego przyjaciele zostali aresztowani. Pierwszym Białorusinem, z którym nawiązał kontakt był jego brat Czesław mieszkający w USA, po 1956 r. Będąc w muzeum etnograficznym w Toruniu usłyszał znajomy głos. Był to głos Mariana Pieciukiewicza, który akurat wrócił z Workuty. Po latach zsyłki i więzienia M. Pieciukiewicz po przyjeździe do Polski włączył się do ruchu Białoruskiego Towarzystwa Społeczno-Kulturalnego, akurat tworzącego się w PRL.

Józef Aleksandrowicz do białoruskości oficjalnie się nie przyznawał. Prywatnie utrzymywał jednak – jako nadal oddany patriotycznej sprawie Białorusin – kontakty z Jerzym Turonkiem, Sokratem Janowiczem i Mikołajem Dawidziukiem. Stale interesował się problemami Białorusi, prenumerował mińskie czasopisma, skompletował bibliotekę domową. Na zamówienie podziemnego Białoruskiego Niezależnego Wydawnictwa napisał skrypt pt „Paznawajma historyju biełaruskaha narodu”, podpisany pseudonimem Stanisłau Krynicki, który nie ukazał się drukiem ze względu na zbyt dużą objętość (284 s.) oraz małe możliwości BNW.

Po 1980 r. zaczął pisać listy do różnych instytucji (m. in. do Wydziału Kultury i Sztuki Urzędu Wojewódzkiego w Białymstoku, redakcji miesięcznika „Kontrasty”, do Przewielebnego księdza profesora Jana Pankiewicza, ten ostatni publikujemy w rubryce „Kaliś pisali”), zwracając uwagę na sytuację mniejszości białoruskiej w Polsce. Korespondował z Białorusinami i białorutenistami w kraju i zagranicą. Wiele jego artykułów ukazało się w białoruskiej prasie emigracyjnej. Ciągle żył ideą białoruskiej niepodległości, z nadzieją, że kiedyś się spełni. Jego zasługi dla narodu białoruskiego są nie mniejsze jak dla mieszkańców Inowrocławia i Kujaw. Szkoda, że zmuszony był żyć na wygnaniu i służyć swoją wiedzą, fachowością oraz aktywnością narodowi polskiemu, do którego miał wielki żal za lata przedwojenne, kiedy sam działał na rzecz Białorusinów.

Helena Kozłowska

Dziadźka Jazep

Taką formę zwracania się do siebie – zamiast Paważany Spadar – zaproponował mi w jednym z pierwszych listów, dodając, że mógłbym być jego synem. Przyjąłem ją skwapliwie i z wdzięcznością, jako dowód zaufania i niemal rodzinnej zażyłości.

Moja bliższa znajomość z Józefem Najdziukiem zaczęła się od tego, że na początku listopada 1981 roku wysłałem mu kserokopie dwóch książek, które kilka dni wcześniej Sokrat Janowicz przywiózł z Londynu. Nie pamiętam już dokładnie, jakie to były książki, ale na pewno dotyczyły historii Białorusi pierwszej połowy dwudziestego stulecia, okresu chyba najbardziej zakłamanego przez oficjalną historiografię nie tylko zresztą radziecką, ale również polską. Aby się o tym przekonać wystarczy zajrzeć chociażby do „Historii Białorusi” Kosmana, wydanej przez Ossolineum w 1979 roku. Jazep Najdziuk pracował wówczas nad syntezą dziejów ojczystych. Jego mozolną pracę staraliśmy się wspierać trudno dostępnymi opracowaniami i – w miarę możliwości – także materiałami źródłowymi. Z uwagi na stan zdrowia nie mógł już podróżować, w polskich bibliotekach niewiele zresztą można było wówczas znaleźć. Prawdziwą Mekką była dla nas w tamtych czasach londyńska Skaryninka.

Po wprowadzeniu stanu wojennego nie kontaktowaliśmy się z oczywistych powodów, dopiero po jego zawieszeniu (22 lipca 1983 roku) zdecydowałem się na odnowienie naszej znajomości. Miałem wielką ochotę poznać Go osobiście. Sam fakt, że ktoś taki jak Jazep Najdziuk przetrwał – i to gdzie? nie na jakimś mitycznym Zachodzie, ale akurat w „bratniej” Polsce – graniczyło z cudem.

Wieczorem, 16 sierpnia 1983 roku, w niewielkiej galerii Pracowni Sztuk Plastycznych przy ulicy Szerokiej, w samym centrum Torunia, wziąłem udział w otwarciu wystawy mojego malarstwa, a następnego dnia rano pojechałem do Inowrocławia. Ulicę Ustronie odnalazłem nie bez trudu. Było to rzeczywiście ustronie. Krótka i kręta uliczka, doskonale ukryta wśród wysokich drzew. Niewielki parterowy domek pod numerem 13 tonął wśród gęstych zarośli. Miejsce wprost wymarzone do mieszkania, zwłaszcza latem. Gospodarza zastałem w doskonałym nastroju. Przywitał mnie serdecznie, mimo iż nie uprzedziłem Go o mojej wizycie. Wprawdzie stan wojenny został zawieszony i nikt już miłym kobiecym głosem nie żądał ode mnie: „proszę mówić po polsku”, to jednak telefon nadal pozostawał podejrzanym środkiem komunikacji.

Może to się wydać dziwne, ale miałem wrażenie, że znamy się od dawna. Nasza rozmowa od samego początku była niezwykle ożywiona, chociaż nieco chaotyczna. Przeskakiwaliśmy z tematu na temat, ale w zasadzie nie wychodziliśmy poza wileński peryjad życia i pracy dziadźki Jazepa. Z rozmowy zapamiętałem głównie to, co zrobiło największe wrażenie. Słuchając z rosnącym zainteresowaniem pomyślałem, że mógłby to wszystko przelać na papier. Okazało się, że owszem próbował napisać wspomnienia, ale szybko musiał tego zaniechać, ponieważ pod wpływem emocji gwałtownie rosło ciśnienie, co nie było obojętne dla jego zdrowia. Lekarze zalecali mu wówczas spokojny tryb życia i unikanie nazbyt drażliwych spraw. W pewnym momencie zapytałem, jak zniósł Berezę, na co odpowiedział: byŭ ja małady i tyja ichnyja himnastyki nie pakinuli trywałaha śledy na maim zdaroŭi. Opowiedział o kilku ulubionych przez obozowych nadzorców „ćwiczeniach gimnastycznych”, ale w mojej pamięci utkwiło zwłaszcza jedno, być może dlatego że nigdy o czymś podobnym nie słyszałem ani też nie czytałem u Czapskiego, Sołżenicyna, ani u nikogo innego. „Ćwiczenie” to polegało na zakazie oddawania stolca. To, co usłyszałem, było na tyle szokujące, że zniechęcało do zadawania pytań o szczegóły.

Niewykluczone, że był to oryginalny pomysł samego wojewody poleskiego, piłsudczyka Wacława Kostki-Biernackiego, dla którego obóz był prawdziwym oczkiem w głowie.

W Berezie Kartuskiej siedziało sporo Ukraińców i między nimi a Białorusinami dochodziło do dyskusji dotyczących przyszłej państwowej przynależności Polesia. Życie dodało wkrótce jeszcze jeden argument: kiedy we wrześniu 1939 roku wracali pieszo z obozu, natknęli się na patrol pilnujący mostu – dziadźka Jazep w tym momencie przerwał opowieść i tajemniczo uśmiechnął się, a po chwili dodał – okazało się, że patrol wystawiony został przez jakiś lokalny Białoruski Komitet.

Po powrocie pani Stanisławy z zakupów rozmowa potoczyła się wokół spraw rodzinnych, musiałem też opowiedzieć trochę o sobie. Później był obiad zakończony deserem (ciasto domowego wypieku i kawa). Ciepła rodzinna atmosfera w przytulnym, pełnym książek i obrazów domu. Przy kawie czas płynął szybko. Gawędziliśmy niefrasobliwie o malarstwie, literaturze i innych przyjemnościach tego świata. Na widok regałów z książkami nie mogłem powstrzymać się od zlustrowania zawartości biblioteki, co też uczyniłem i tym razem. Widząc moje zainteresowanie, gospodarz domu wyciągnął z jakiegoś zakamarka opasłe tomisko w ciemnej twardej oprawie. Od razu domyśliłem się, że jest to z pewnością największy skarb domowej biblioteki i był to rzeczywiście nie lada rarytas: Historyja biełaruskaj (kryŭskaj) knihi Wacława Łastowskiego, wydanie kowieńskie z 1926 roku. Nigdy w żadnym antykwariacie ani też katalogu aukcyjnym – a przeglądałem ich wówczas sporo – nie natrafiłem na tę książkę.

Najcenniejszym obrazem w domowej kolekcji był niewątpliwie jesienny pejzaż Piotra Sierhijewicza, wybitnego białoruskiego malarza i bliskiego przyjaciela z czasów wileńskich. Pejzaż utrzymany w ciepłej, złocisto-oranżowej tonacji miał w sobie jakieś delikatne, wewnętrzne światło. Wartość artystyczna – w tym akurat przypadku – nie była czymś najważniejszym. Obraz ten był bezcenny przede wszystkim z powodów osobistych. Mówiąc o nim dziadźka Jazep uśmiechał się, a twarz jego jaśniała.

Po powrocie do domu pomyślałem, że mógłbym podarować panu Józefowi jakiś obraz z mojej toruńskiej wystawy. Tak też się stało, dziadźka Jazep sam wybrał jeden z ponad dwudziestu obrazów, a po zamknięciu wystawy odebrał go z galerii.

Po raz drugi wybrałem się do Inowrocławia pod koniec stycznia 1984 roku. Pojechałem po gotowy już maszynopis książki. Miała być wydana w podziemnej białoruskiej oficynie, głównie z myślą o młodzieży. Nic z tego w końcu nie wyszło, przede wszystkim z powodu ograniczonych możliwości technicznych. Książka miała mieć od 100 do 150 stron maszynopisu, a okazało się, że jest tego dwa razy więcej. Tymczasem, ilość bieżących materiałów szybko rosła i trzeba było wybierać.

Wiedziałem, że ze zdrowiem dziadźki Jazepa nie jest dobrze, niemal w każdym liście skarżył się na coraz częściej powtarzające się dolegliwości sercowe. Nic jednak nie wskazywało na to, że widzimy się po raz ostatni. Dość długo rozmawialiśmy i w pewnym momencie powiedział, jakby mimochodem, że nie boi się śmierci. Odebrałem to jako wyraz postawy życiowej a nie – przeczucie bliskiego końca. To, co usłyszałem, zrobiło na mnie wrażenie, przede wszystkim dlatego że nie mogłem pojąć, jak człowiek może w ogóle nie bać się śmierci.

W niewielkim mieście na Kujawach Jazep Najdziuk nie prowadził życia emigranta. Mimo tęsknoty za utraconą ojczyzną potrafił odnaleźć się w nowych warunkach. Do końca swych dni prowadził aktywne i owocne życie. Jego zasługi nie poszły w niepamięć i po dwudziestu latach starań udało się wreszcie przywrócić nie tylko dobre imię prawemu i szlachetnemu człowiekowi, ale również trwałe miejsce w dziejach miasta i regionu. Stało się to możliwe dzięki garstce bliskich i serdecznych przyjaciół. Budujący jest zwłaszcza fakt, że dokonano tego mimo endeckich uprzedzeń, w tym również urzędowego strażnika selektywnej pamięci i selektywnego męczeństwa.

Mikołaj Dawidziuk

Wygnaniec z Białorusi

Wtedy, przed ćwierć wiekiem, mieszkałem w Białymstoku. Do mojej znajomości, a potem i przyjaźni z Józefem Aleksandrowiczem doszło za pośrednictwem Jerzego Geniusza, człowieka nietuzinkowego, białostockiego lekarza i poety zarazem, syna sławnej Łarysy Hienijusz, pisarki z legendą wieloletniej więźniarki sowieckich łagrów. Z tego względu pan Józef jako przedwojenny, jeszcze wileński wydawca literatury białoruskiej, interesował się Jurkiem, w czym bodajże zapośredniczyła córka Lucyna Aleksandrowicz, wzięta anglistka do dziś mieszkająca w Białymstoku.

Ja od lat będąc w serdecznej komitywie z Jurkiem z racji pospólnej naszej działalności w stowarzyszeniu polskich pisarzy białoruskich, zostałem przez niego zapoznany z Józefem Aleksandrowiczem. Nie były to kontakty częste, do których dochodziło tylko przy okazji odwiedzania córki Lucyny przez pana Józefa. Korespondencja też nie mogła być ożywiona: w Polsce buszował ferment społeczno-polityczny i czuło się w powietrzu zbliżanie się jakiejś katastrofy, która w końcu rzeczywiście nastąpiła w postaci stanu wojennego. Ponadto – zmuszała do czujności inwigilacja mojej osoby, prowadzona przez Służbę Bezpieczeństwa – parę rewizji w domu – ponieważ zaangażowałem się w działalność solidarnościową i w poczynania drugoobiegowego Białoruskiego Niezależnego Wydawnictwa. Unikałem narażania pana Józefa na przykrości.

Ów niedobry dla życia towarzyskiego okres przyduszał gęstą atmosferę konspiracji – w mieszkaniu nie pogadasz z powodu ryzyka podsłuchu policyjnego. Na spacer do parku nie wyjdziesz, bo mogą sfotografować z ukrycia, ciebie i twojego gościa, co mogłoby skończyć się mu nieprzewidywalnymi konsekwencjami. Listu nie napiszesz, bo skserografują w „czarnym gabinecie” poczty. Więc rozmawialiśmy wówczas nader zdawkowo, raczej z pomocą aluzji nie wywołujących złych skojarzeń u analityków bezpieczniackich. Do pewnego stopnia ratowała tępota umysłowa owych analityków, właściwie analfabetów w problematach białoruskich. Pomimo rzadkiego widywania się z Józefem Aleksandrowiczem, przywiązałem się do niego. Swą wyciszoną spolegliwością przypominał mi on mojego zmarłego ojca. Wstyd było mieć jakieś tajemnice przed nim. Pamiętam, że nigdy i w niczym nie oceniał mnie, nie osądzał i nie pouczał. Jego stosunek do moich czynów rozpoznawałem po stopniu zafrasowania na twarzy. Nie przerywał moich wypowiedzi, wsłuchiwał się w nie z wyczuwalną wprost uwagą, co mnie, zakompleksionego tzw. socjalistycznym wychowaniem, nawet wysoce onieśmielało. Był on dobrze wychowanym przedwojennym inteligentem. Podobnych do niego trochę spotykalo się w ówczesnym Białymstoku. Rozpoznawało się ich po szacunku do godności osobistej, spokojnym mówieniu, bez chamstwa wciskania ci „jedynie słusznych racji”. Na to trzeba nie tylko wykształcenia, ale i kultury (myślenia, zachowania).

Wyznam z goryczą obecnie, że nie zawsze zachowywałem się wobec pana józefa z należytą atencją. Młodzieńcza niedojrzałość dawała o sobie znać, a może nade wszystko nieprzygotowanie inetektualne, wskutek czego łatwo popadałem w neoficki fanatyzm. Tak było. W tamte moje przedproże dojrzałego życia.

Kiedy doszła do mnie wieść o Jego śmierci – nie wiem, czy nie spóźniona – pomyślałem, że szczęśliwie zdążył On, wygnaniec z Białorusi, pozbyć się poczucia duchowej samotności, która była udziałem wielu ludzi o podobnym losie. To nie banał, że zmartwychwstajemy w dzieciach swych.

Sokrat Janowicz

 


Pół wieku potem

Bojdaty, rodzinna wieś Jazepa Najdziuka, znajduje się w rejonie wołkowyskim i należy do gminy Repla. Tam urodził się w 1909 r. Jazep Najdziuk. Ochrzczono go w kościele katolickim w Repli (Bojdaty znajdują się w parafii Repla).

Po dotarciu do tej wsi, która znajduje się 5 km od Werejek i 30 km od Wołkowyska, poprosiłam pierwszego spotkanego tam mieszkańca, młodego chłopca, aby zaprowadził mnie do najstarszego człowieka. Idąc z nim zapytałam o rodzinę Najdziuków, na co chłopiec odpowiedział: „Tut żyvuć takija Januszki, jakich czamuści usie u wioscy nazywajuć Najdziukami”. Kiedy trafiłam do najstarszej mieszkanki Bojdat i zaczęłam pytać o Jazepa Najdziuka, usłyszałam odpowiedź: „Wiedaju, ja jaho rodnaja siastra, a u hetaj chacie i naradziusia Jazep”. Od nieoczekiwanego szczęścia niemal zaniemówiłam. Gospodyni usadowiła mnie i z miłą chęcią zgodziła się opowiedzieć o rodzinie. Pani Maria Najdziuk (po wioskowemu – Mania), po mężu Januszka, ma 75 lat i nie najlepsze zdrowie – nogi odmawiają posłuszeństwa. Ale rozmowa odbyła się. Gdy wyjęłam dyktafon, gospodyni stała się ostrożna i musiałam go schować. Nawet, gdy robiłam notatki w zeszycie, pani Maria często prosiła: „Hetaje nie piszycie”. Na podstawie opowieści udało się ustalić niektóre szczegóły z życia rodziny Najdziuków. Także o wsi Bojdaty.

W czasach młodości Jazepa w Bojdatach stało ponad 30 domów. Obecnie we wsi znajduje się 7 domów, a ich gospodarze są w starszym wieku. Domy te w większości pochodzą z czasów przedwojennych. Dom, w którym urodził się Jazep Najdziuk, zachował się w dobrym stanie. Po II wojnie światowej brat Wiktor troszkę go poprawił, a siostra Maria z mężem Januszką go oszalowali i mieszkają tam do dziś.

Obecna gospodyni domu urodziła się w 1929 r. w Bojdatach ze związku Cypriana Najdziuka z drugą żoną Jadwigą. Z drugiego związku ojca urodziło się pięcioro dzieci – dwóch chłopców i trzy dziewczynki: Jania – 1920, Wiktor – 1924, Mania – 1929, Lena – 1930, Staś – 1931 rok urodzenia.

Pani Maria wspomina, ojciec szczególnie pieszczotliwie traktował starsze dzieci, z zawartego w 1917 r. pierwszego związku – Jazepa, Czesława i Bronię. Starał się ich wykształcić, dać dobrą edukację. Miał 5 ha ziemi i był uważany we wsi za najlepszego gospodarza.

Pani Maria wspomina: „My usie hawaryli pa-biełarusku, ale liczyli siabie Palakami. Baćka nie wielmi uchwalau, szto starejszyja syny stali Biełarusami. Ale toje, szto jany byli hramatnyja, wuczylisia u wialikich haradach, jaho cieszyła i potym jon nie zwiartau na heta uwahi. Jazepa pamiataju mała, jon jak stau pracawać u Wilni, amal nie pryjazdżau. Ale pamiataju adzin jaho pryjezd da domu, kali baćka zaprasiuszy wojta z Aharodnikau i wiaskoucau, ustroiu paczastku u honar Jazepa”. Ze słów pani Marii wiadomo, że Jazep przysyłał do Bojdat gazety i książki. Jednak, już po II wojnie światowej, pani Maria ze strachu je zniszczyła. Wspomina: „Paciarpieli my strachu, nas za Jazepa i Czasława wysłać chacieli, dy potym Stalin nieszta pieradumau. A tak my użo rychtawalaisia i czakali samaha błahoha”.

Dwóch braci Jazepa do dziś żyje w Wołkowysku. W Mińsku mieszka siostra Lena, już emerytka. Siostry Jania i Bronia zmarły. Udało mi się telefonicznie porozmawiać z braćmi, a do starszego z nich, Wiktora, pojechać w gościnę. Młodszy, Stanisław, wspomina: „Pamiataju jaho nie nadta dobra, ale wiedaju, szto jon stroiu Biełaruś. Choć my i Palaki, ale ż Biełarusy. Wiaskoucy da jaho adnosilisia paważliwa, bo jon byu wuczony czaławiek”.

Lepiej pamięta Jazepa Wiktor, który ma 80 lat. Wspomina, że wielki wpływ na świadomość Jazepa i Czasława miał pan Jaremicz z sąsiedniej wsi Aharodniki, „jaki u miżwajenny pieryjad byu pasłom u Polszcz ad Biełarusau. Jazep i Jaremicz siabrawali”. W pamięci Wiktora pozostały wspomnienia o ks. Stankiewiczu, o którym często opowiadał Jazep, oraz o Paźniaku, który pracował razem z nim w redakcji: „Użo nie pamiataju u jakim hodzie, ale Jazep z Wilni dasłau 30 kniżaczak ks. Stankiewicza. Baćka tady parazdawau ich ludziam, u kożnuju bojdackuju chatu. Ludzi dobra stawilisia da hetych kniżaczak, bo u wioscy nikoli nie hawaryli pa polsku. Choć ja i maje adnahodki chadzili u wiarejkauskuju polskuju szkołu. Dasyłau nam brat i „Chryścijanskuju Dumku”, ale siastra paśla wajny usio papaliła. A tady usioj wioskaj czytali hetuju hazietu. Nas czuć nie arysztawali, wyratawau adzin czaławiek. Asabista mianie wyklikali dwa razy. Pytalisia, ci padtrymliwaju ja adnosiny z bratami, ale kożny raz adpuskali”.

Wiktora Niemcy wywieźli do Prus Wschodnich. Pracował tam w gospodarstwie rolnym i utrzymywał kontakty z Jazepem. Napisał do niego, że chce spróbować uciec, na co Jazep zareagował: „Ja hanarusia, szto u mianie taki śmieły brat”. Wiktor przebywał w Prusach do 1945 r. i pewnego razu otrzymał od brata list z prośbą o pomoc jego rodzinie w ciężkich chwilach jego nieobecności. Po powrocie do Bojdat, pracował w gospodarstwie ojca. W 1946 r. przyjeżdżała żona Jazepa z Wilna po haracz i inną pomoc. „Bolsz my jaje nie baczyli, ale dzieci da nas pryjazdżali jaszcze paru razou”.

Wiktor zapamietał też ciekawostkę ze stosunków rodzinnych. „Ja uwieś czas żartawau nad bratami Jazepam i Czasławam, jakja nastała atrymali u wioscy mianuszku „Biełarus”. U nas skłałasia takaja hareźlivaja hulnia. Ja każu „Biełarus, Biełarus, napaczkau na kust”, a brat mnie śmiajuczysia adkazwau: „A Palak iszou nie wiedau, uziau i paabiedau” i my razam śmiajalisia adzin z adnaho. Mianie u wioscy taksama stali drażnić Biełarusam, na szto ja tady nawat nie kryudawau. Paźniej ja zrazumieu Jazepa i Czasława i ich sprawu. Baćka mnie usio kazau: „Pajedziesz u Wilniu, tam tabie chłopcy pamohuć u ludzi wyjści – ale wajna usio paszkodziła”.

Ojca Cypryjana i pani Maria, i pan Wiktor wspominają wyłącznie dobrze: „Heta byu adzin z najlepszych haspadarou. Jaho usie paważali. Byu akuratny, spakojny, razważliwy. Nasza maci była bolsz hareźliwaja, chutkaja”.

Ojciec Jazepa zmarł w 1964 r. i pochowany został w Repli, Jadwiga, jego druga żona zmarła w 1978 r.

Wiktor wspomina, że rodzina długo nie zapisywała się do kołchozu. Wtedy przyjechali przedstawiciele nowej władzy i w domu Najdziuków zrobili zebranie wiejskie, by skłonić ich do dobrowolnego wstąpienia do kołchozu. Ojca na zebraniu nie było, uciekł i schował się. Jak wspomina pani Maria: „Nadta szukali baćku. Im chaciełasia, kab Cypryjan Najdziuk pierwszy ustupiu u kałhas jak lepszy haspadar i hetym samym dau prykład inszym. Adna żanczyna pasprabawała piareczyć pradstaunikam ułady. Tady jany joj pryhrazili i zwiazali, a mianie pakinuli jaje starażyć. Pryjeżdżyja naczawali u naszaj chacie i kali jany zasnuli, ja adkryła dźwiery i wypuściła kabietu. Ranicaju na mianie nalacieli z krykam: „Dzie jana, dzie jana!”, ale ja tolki placzyma pażymała, nie wiedaju, dy usio”.

Niedługo jednak Cyprian Najdziuk był w stanie przeciwstawiać się powojennych realiom. W 1949 r. rodzina wstąpiła do kołchozu, choć trudno było się z tym pogodzić. Po wojnie nie utrzymywano kontaktów z Jazepem. Tylko jeden raz, pod koniec lat 80. Wiktor z żoną jeździli do Inowrocławia do Jazepa w gości i przywieźli stamtąd książeczki „75 lat drukarni zakładu wydawnictw GRS w Inowrocławiu” (Warszawa 1969) i „Inowrocław i okolice” (Bydgoszcz 1969), które rodzina do dziś zachowała.

Swietłana Słowik
Tłum. Helena Kozłowska

 contct: czasopis@free.ngo.pl 
 link: http://kamunikat.net.iig.pl/www/czasopisy/czasopis/2004-02/